Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Za Wisłą Ruski szedł. Wspomnienia z powstania warszawskiego Stanisławy Witkowskiej z Silnej

Redakcja
Pani Stanisława Witkowska przez większość życia mieszkała w Silnej, ale wojna zastała ją w Warszawie. Widziała na własne oczy, jak zaczęło się powstanie warszawskie. To opowieść o strachu młodej żony i matki o swoją rodzinę, bez patosu i bohaterstwa na wyrost. Dzięki niej poznajemy wydarzenia z sierpnia 1944 roku widziane oczami cywila. Tak wielka historia wdziera się w życie zwykłego człowieka, czy chce on tego, czy nie.

Silna, gmina Pszczew:

Stanisława Witowska urodziła się w 1917 roku. Wojna zastała ją w Warszawie. W październiku 1941 roku wzięła ślub ze Stanisławem Witkowskim. Mieszkali w kamienicy na ulicy Kredytowej w Śródmieściu. Mąż był dozorcą. Kamienica była piękna. Mieszkali tam sami bogaci ludzie, między innymi dentysta Mokrzycki i jego syn, chirurg, jakiś adwokat. Pozostałych pani Stanisława już nie pamięta. Mimo okupacji żyło się im szczęśliwie. Mąż kupował jedzenie od ludzi ze wsi. Brakowało nam tylko ptasiego mleczka- wspomina pani Stanisława. W 1943 roku urodziła się Basia, ich pierwsza córka. Wszystko zmieniło się 1 sierpnia 1944 roku, gdy wybuchło powstanie. Oto jak pani Stanisława wspomina ten czas:

Krzyczą, że powstanie

"Za Wisłą Ruski szedł. No ale nie wiem, jak ci oni wojowali. Ruski chciał wejść. I później miało się rozpocząć powstanie po południu, o piątej, ale oni wcześniej rozpoczęli. Takie strzały! Ludzie tak uciekają na nasze podwórko. Do piwnic się kryją. Takie strzały! Boże kochany, co to jest? Krzyczą, że powstanie. I ci ludzie wszyscy zostali w piwnicach.
A jak się dowiedzieli ci Ruscy tam za Wisłą, ustali, się wstrzymali i już nie szli na Warszawę.
A ci nasi żołnierze to stali za ścianą i gdzie jakiego Niemca zabili to zdobyli broń i za ścianą strzelali. A ci nasi ani broni, ani samolotu, nic. W końcu było im to za długo i Niemcy zaczęli bombardować. Jak zaczęli bombardować, tak ulicami szli. Tak myśmy byli pięć tygodni w tej Warszawie. I w końcu przyszli na naszą ulicę, a my koło Saskiego Ogrodu mieszkali, druga ulica od Saskiego Ogrodu, tam był front.

Powstanie gorsze, niż wojna

Ja gotowałam jedzenie tym żołnierzom naszym i nosiłam na drugie piętro. A mąż to takim posłańcem był. Listy dawali i go posyłali wszędzie, a on załatwiał. A my mieliśmy dozorstwo. Trzeba było przy bramie stać i zamykać. Sklepy zamykał. Ja zaczęłam płakać i nie pozwoliłam mu tak chodzić. To chcieli mnie Polacy postawić do sądu jakiegoś, że ja nie pozwalam mu. A on szedł i w każdej chwili mógł zginąć, bo powstanie, to nie wojna. Powstanie gorsze. Bo wojna to się można było skryć. A powstanie to tu żołnierz, tu żołnierz i tak się zabijali.
I w końcu jak na naszą ulicę nadeszli, zaczęli bombardować. Już wszystko było zrównane. Jakby kto popatrzał na te ulice… na tą Marszałkowską, druga brama nasza od Marszałkowskiej. Jak szpital ewakuowali, tak te łóżka ciągli, jak z tymi chorągwiami szli, to aż serce pękało! Nie mogę wspomnieć, bo aż mnie dusi… Boże kochany!

Szczury w piwnicach

Takie chłopcy walczyli, po szesnaście lat mieli. Karabin im dali, a takie dziecko co umiało? Na swoich oczach widziałam, jak jeden żołnierz, taki młody chłopak, w naszej bramie zabił Niemca i karabin mu odebrał. A ten karabin był nabity, usiadł i przyrodzenie sobie odstrzelił i na moich oczach zmarł w bramie. I takie dzieci brali. I co oni się chwalą w telewizji, że oni wywalczyli? Wyście wywalczyli?
Przecież Niemiec, ten Hitler wydał rozkaz, że wszyscy we Warszawie mają być zabici. A ci Ukraińcy do piwnic wchodzili i podrzynali gardła.
Ludzie kanałami szli, a tam szczury były. Bardzo dużo ludzi kanałami uciekało. Jak te samoloty nadeszły, to człowiek chodził i mówił już koniec, już koniec! A oni tak ulicami szli, ulica po ulicy.
Nie wiem czy ludzie wierzyli, czy nie wierzyli, że powstanie się uda, że będzie dobrze…

Parę sucharów, świeczki i zapałki

Później co, zaczęli bombardować naszą kamienicę. My byliśmy w piwnicy. I bardzo dużo ludzi było. I tak stoimy nad jedną ścianą. Basię trzymałam na ręku, chustką okręcona, żeby ona mi nie zginęła, żeby nie upadła. A ja mówię tak do męża - Przejdziem pod te drugą ścianę. Zdążyli my przejść, jak bomba runęła. Ci co stali pod tą ścianą wszyscy zginęli. Myśmy ocaleli. Ale co z tego. Wychodzimy, schody zawalone. Na szczęście jeden chory tam był na parterze, to nas powyciągał. I lecimy żeby uciekać, brama zawalona, nie można przejść. Ogień się palił w bramie. To chustkę wzięłam na twarz dziecku i sobie i przez ten ogień my uciekli. I później przez ten ogień, no co, trzeba gdzieś iść. I to tak mieli my - pół litra spirytusu miał mąż w walizce, parę sucharów, świeczki i zapałki. Tylko to żeśmy mieli, więcej nic. No to pójdziemy dalej.Tu żołnierz leży, żebra mu wyszły. Tu bez ręki leży, ratunku woła. Jak można pomóc, jak człowiek może za chwilę zginąć? Ja w końcu boso, bo mi się buty podarły po tych gruzach, bo tam nie było widać gdzie dom, gdzie ulica była. Wszystko zwalone, jedno po drugim.

Schronienie w drapaczu chmur

No i my się dostali do drapacza chmur. To najwyższy był budynek w Warszawie, tam tylko beton i żelazo. Tam tylko jedno wyjście było. Tam z całej Warszawy ludzie uciekali, bo tam mówili, że tam ratunek będzie. My się bardzo bali jak Ukraińcy wchodzili, oni wchodzili do piwnic i gardła podrzynali. Płakali my i my się bardzo bali. I dlatego my się poddali.
Boże, jak samoloty nadeszły, jak zaczęły bombardować! Te mury tylko tak chodziły. No i tak siedzieli my. Ani jeść, ani pić. Nic nie mamy. Mąż to sobie taki kieliszek spirytusu wypił, to go trzymało. A ja tak trzymałam te suchary, parę sucharów trzymałam dla dziecka. Tak sobie myślę, niech chociaż one coś będzie miało.

W obozie na Woli

No i w końcu wszyscy ludzie mówią, musimy się poddać. Rzucali Niemcy ulotki. A Ruski stał za Wisłą. Stał i nie ruszał się. No i rzucali te ulotki żeby się poddać. Wszyscy ludzie z białymi chustkami, chusteczki w ręku i my wymaszerowali z tego drapacza chmur. Poddali my się.
Zawieźli nas na Wolę. Do kościoła nas spędzili. W tym kościele my mówili, że na stracenie nas wiozą. Każdy płacze, się modli. Tam nas potrzymali do wieczora. Wieczorem nas wzięli. Zawieźli nas do Pruszkowa[5]. A tam były te kolczaste druty. Tak kilka numerów tam było. Było posegregowane: jedynka, dwójka, trójka, czwórka. I oni tych ludzi rozdzielali. Gdzie kto zdrowszy oddzielnie. Matki z dziećmi oddzielnie. Starcy oddzielnie. Wszystkich oddzielnie. I tak idziemy za te druty. Żołnierz stoi i za kawałek drugi. A ja tak się modlę, tak się modlę do świętego Antoniego, żeby nas ocalił. A mąż za drutami. I tak idziemy. Ten Niemiec się odwrócił, a ja prędko podniosłam druty - Stachu wskakuj! Tam gdzie te matki z dziećmi. On wskoczył. Ten Niemiec nie widział. - Dzięki Bogu jesteśmy razem. Ale co, trzy dni my siedzieli pod tymi drutami, pod gołym niebem. Tam się załatwiali, tam spali, tam wszystko robili, bo nie było gdzie. Głodno i chłodno. Dawali dzieciom zupkę. Ale nie było w czym. Mąż poszedł na śmietnik. Znalazł puszkę od konserw, umyliśmy. A ja w kolejce stałam, żeby dziecku dać zupki jeść. A ona taka spuchnięta była. W końcu po trzech dniach trzeba gdzieś wyjść, bo tam nie będziemy siedzieć. Głodno i chłodno. Znowu ustawili nas tymi ósemkami. A ja do męża mówię, bo on był ranny w kolano – Stasiu, weź mamy bandaż, weź zawiń te nogę, że w razie czego to ranny jesteś. On mnie posłuchał. Zawinął te nogę, tak odtąd, tak dotąd. Ustawili nas ósemkami, stoimy. A jeden Niemiec tak do męża - Komm, komm! Woła go. Ja mówię, już po nim. Zabiją go. Ale ja krzyczę - Panie, on ranny jest! On nie rozumiał. Ale tam tłumaczka stała, chyba że Polka i mówi, że on ranny jest. Tak ten Niemiec każe mu pokazać. Tak on tę nogawkę odwija, pokazuje. Ten Niemiec machnął ręką i go puścił.

Pociągiem na stracenie

I w taki pociąg nas wsadzili, co krowy wozili, bez dachu, bez niczego. To nas wieźli zdaje się trzy dni. Zawieźli nas w pole. Zostawili nas na tym polu. Mówimy, teraz ubędą nas rozstrzeliwać. Nie. Później po tych trzech dniach pociąg ruszył i powieźli nas. Ale gdzie? Na stracenie myślimy. Zawieźli nas w Końskie. Zawieźli nas tam i tam rozpuścili nas. I powiedzieli, że kto gdzie ma rodzinę, żeby pojechał. Dali, ale nie pamiętam kto bilety nam dawał. Tam u księdza żeśmy byli. Dali nam jeść. Dali nam się pić. Obmyli my się. Człowiek tak wyglądał, czarny, brudny, przepocony. No i myśmy pojechali na drugi dzień, jak my przenocowali, w strony rodzinne, koło Częstochowy. Do Kamińska, bo tam moje rodzinne strony są. Kamińsk to była moja parafia. Piotrków Trybunalski, to był mój powiat. Tam żeśmy zajechali i tam żeśmy przenocowali znowu u znajomych i na nogach żeśmy szli osiem czy dziewięć kilometrów, tam w naszą rodzinną wioskę. A tam płacz, że my już nie żyjemy. Takie przeżycia!

Wszedł Ruski

A do końca powstania już nie wiem, bo nas tam nie było[6]. Wszedł Ruski[7]. A później jak myśmy poszli w tę wioskę naszą i tam żeśmy mieszkali, to całymi bandami Niemcy szli. Co wtedy Ruski wszedł i oni uciekali później. To my mieszkali w teścia mego domu, bo oni byli zabrani do Niemiec. Tak przy lesie był ten dom. Jak przyszła noc to my takie drągi brali, te drzwi wspierali, żeby do nas nie weszli. Tak my się bali. I tak my przeżyli. Jak se wspomnę…

Warszawa mi się nie śni

A ja bardzo ciężko chora byłam. Bo ja jak kto do drzwi zapukał, to ataku dostawałam. Później mnie wozili do specjalisty do Piotrkowa. Nie było samochodu, nie było nic. To mnie mąż na wozie wiózł do pociągu i musiał mnie trzymać. I tam dostawałam od takiego specjalisty lekarza płyn w butelkach, żeby trzy razy dziennie ten płyn pić. I co dwa tygodnie tam jeździłam i mnie wyleczył. Ale dopiero jak tu, do Silny żeśmy przyjechali to dopiero lepiej mi się zrobiło. A my tu przyszli w czterdziestym dziewiątym.
Warszawa to mi się nie śni. Raz mi się tylko śnił obraz Matki Boskiej, co wisiał jak się wchodziło z kuchni do pokoju w dozorstwie, tam gdzie my mieszkali. I mi się śniło, że on tak leżał na kamieniach. A ja strasznie się modlę do Matki Boskiej".

Pani Stanisława Witkowska wychowała siedmioro dzieci, doczekała się ponad dwadzieściorga wnucząt. Szczególnie jednemu z nich, Maciejowi Witkowskiemu zależało, aby wspomnienia babci zostały utrwalone. Udało się. Opowieść została spisana i przesłana do Muzeum Powstania Warszawskiego. Pani Stanisława zmarła kilka miesięcy po tej rozmowie, w 2008 roku.

Polecamy również państwa uwadze:

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na miedzyrzecz.naszemiasto.pl Nasze Miasto